Luiza - Thailand

W ramach cyklu wywiadów z byłymi członkiniami PPW prezentujemy sylwetkę Luizy Rosińskiej. Jej historia zarówno osobista, jak i zawodowa jest pełna inspiracji. Luiza pracuje w ryzyku kredytowym. W tej dziedzinie zawojowała holenderski rynkek finansowy. Obecnie realizuje się w Tajlandii. Wszystkim stęsknionym dalekich podróży i słońca, jak również kilku słów otuchy i motywacji, polecamy poniższy wywiad.

PPW: Luiza, już prawie od dwóch lat mieszkasz w Tajlandii, wcześniej przez dość długi czas przebywałaś w Niderlandach. Opowiedz nam, skąd decyzja o zmianie? Jaka jest Tajlandia na co dzień? LR: W lipcu 1999 roku przeprowadziłam się z Polski do Niderlandów. Miały to być dwa, trzy lata, ale uzbierało się aż dziewiętnaście. Niderlandy stały sie moim drugim domem, chociaż muszę przyznać, że asymilacja z tym społeczeństwem jest, moim zdaniem, dość trudna. Pomimo wielu lat życia i codziennej pracy z Holendrami, zdecydowana większość moich przyjaciół i znajomych pochodziła z innych krajów: głównie Hiszpanii, Włoch, Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii czy Turcji. Mieszkając w Niderlandach nigdy do końca nie czułam się jak w domu, nie pomagał nawet fakt, że mówię po holendersku. Po dziewiętnastu latach życia poza granicami Polski wiedziałam, że w swoisty sposób z niej już „wyrosłam”, że mam inne spojrzenie na świat i inne wartości. Z drugiej strony wydawało mi się, że w Niderlandy „nie wrosłam”. Zastanawiałam się, czy kiedyś tak naprawdę w nie wrosnę. Pytałam siebie, czy naprawdę tego chcę. Czy starać się bardziej, czy nie lepiej byłoby zobaczyć, jak jest gdzieś indziej? Do Tajlandii ciągnęło mnie zawsze. Podróżowałam tam wiele razy w latach 1998-2004, każdego roku na święta i sylwestra. Ach, jak było wspaniale! Uwielbiam Bangkok, jest pełen życia. Ubóstwiam ciepły klimat, nie tęskno mi do holenderskich wiatrów, deszczu i chmur. Przepadam za tajską kuchnią, owocami, a zwłaszcza mango. W Tajlandii jestem otoczona delikatnymi, miłymi, usmiechniętymi ludźmi, którzy szanują się na co dzień. Niestety mieszkanie tu na stałe nie przekłada się ani na częste wyjazdy na rajskie plaże, ani na korzystanie z wielu uroków Bangkoku i okolic. Praca pochłania tutaj większość czasu, a sławny holenderski work-life balance po prostu nie istnieje. Muszę się jakoś lepiej zmobilizować, żeby chociaż raz na tydzień skorzystać z basenu, który mam przy domu. Na razie pływałam może z pięć razy przez ponad półtora roku – to straszny wstyd, prawda? (śmiech) PPW: Jakie są najważniejsze różnice kulturowe, jakie dostrzegasz w środowisku zawodowym pomiędzy Tajlandią i Niderlandami? LR: Jak wspomniałam, po pierwsze ilość czasu spędzanego w pracy wynosi od 10 do 12 godzin, a bywa więcej. Pracownicy czują się do tego stopnia odpowiedzialni za pracę, że często przychodzą w weekend. Jeśli jest pilne zadanie do wykonania, będą tak długo pracować, aż skończą, nawet gdyby miało to trwać do północy. Po drugie, nikt tutaj nie chce nikogo urazić, wszyscy są bardzo uprzejmi, co generalnie wprowadza przyjemną atmosferę. Niestety oznacza to też tyle, że współpracownicy niechętnie dzielą się swoją opinią, gdy ta jest odmienna od ogólnie przyjętej. Problem stwarza również przyznanie się do błędu czy pokazanie komuś, że go popełnił – zwłaszcza w obecności kilku osób. Najważniejszym jest, by „nie stracić twarzy”, a także by nie postawić nikogo w takiej sytuacji. Uważam, że wiele się na tym traci i rozwiązanie pewnych kwestii zajmuje dużo więcej czasu. Holendrzy mają zupełnie inne podejście – dzielą się swoimi opiniami. Dyskusje te czasem przedłużają proces podejmowania decyzji, ale wybrane rozwiązanie jest najczęściej słuszne i optymalne. Po trzecie – hierarchia w pracy. Młodsi i mniej doświadczeni nie wypowiadają się niepytani, nie są mianowani na wyższe stanowiska, jeśli na horyzoncie pojawia się ktoś starszy. Po czwarte, i jest to pozytywna różnica, kobiety są na równi aktywne zawodowo oraz traktowane jak mężczyźni. W Tajlandii liczą się kwalifikacje i osiągnięcia zawodowe. Myślę, że kobietom jest tu o wiele prościej się wykazać, gdyż oczekiwania społeczne w stosunku do nich nie są skierowane na wychowanie dzieci, w czym często pomaga rodzina i liczne, a niedrogie, nianie. PPW: Zajmujesz się ryzykiem kredytowym – czy mogłabyś po krótce przedstawić nam ten świat i swoją drogę do objęcia tak wysokich stanowisk w tej  branży? LR: Studiowałam Finanse i Bankowość na SGH w Warszawie, więc praca w bankowości była w to wpisana, chociaż tak naprawdę planowałam karierę w konsultingu. W 1996 roku jeszcze jako studentka czwartego roku chcąc trochę zarobić zgłosiłam się do Rabobanku w Warszawie, gdzie szukali kogoś do administracji kredytów. Pomyślałam sobie, że mogę się tym zająć, zanim udam sie do Big-6 (teraz już 4). Tak już mi zostało. Przepracowałam dwa lata w Rabobanku w ryzyku kredytowym (factoring, polityka, dokumentacja, komitety), gdzie poznałam – dziś już – eksmęża. W 1998 roku urodziła się moja córka, dwa lata później mój syn. Od 1998 do 2004 roku zajmowałam się dziećmi, nie pracowałam, ponieważ przeprowadziliśmy się do Amsterdamu, a tam nie miałam nikogo, komu mogłabym powierzyć opiekę nad nimi. Sądziłam, że powrót do pracy po tylu latach „zmieniania pieluch” będzie ciężki, ale udało się. W 2005 roku bardzo szybko, bo w ciągu dwóch tygodni, dostałam się do BNP Paribas w Amsterdamie jako kontroler ryzyka kredytowego. Zespół był bardzo mały, trzyosobowy. Mój szef odszedł nagle ze stanowiska, a mnie zaoferowano zajęcie jego miejsca. Po równo trzech latach z powodu  chęci dalszego rozwoju kariery w większej instytucji przeniosłam się do ING, tuż przed kryzysem. Kryzysy to chyba moja specjalność, zawsze udaje mi się na jakiś natrafić. I fajnie, bo kryzysowe sutuacje otwierają nowe możliwości. Zostałam szefową zespołu ad-hoc reporting, a że rynek sie sypał, pracy było dużo. Po roku dodano mi nowy zespól, a w 2012 objęłam cały departament. Nie było łatwo. Zostałam pierwszą nie-Holenderką na takim stanowisku w całym ryzyku kredytowym, w head office. Miałam w zespole mężczyzn, starszych ode mnie Holendrów, którym ciężko było zrozumieć czemu zostali pominięci.  Na szczęście pracowały ze mną super dziewczyny, środowisko było dość międzynarodowe, więc czułam się wspierana. Robiliśmy co trzeba, najlepiej i najszybciej jak się dało. Starałam się zawsze o to, żeby być przy moich pracownikach, wspierać ich, dzielić się doświadczeniami i… często chodzić razem na piwo. (śmiech) W 2016 roku przeniosłam się do działu finansów, gdzie zaistniał duży problem do rozwiązania i mało chętnych do podjęcia tego wyzwania. Znowu się wykazałam, zbudowałam zespół i naprawiliśmy to, co było zepsute. W 2018 roku, kiedy zaproponowano mi Bangkok i powrót do ryzyka, moja radość nie miała granic. Spakowałam się w dwa miesiące. Dziś zajmuję się danymi, modelami, prowizjami, raportowaniem, budową aplikacji do zarządzania ryzykiem kredytowym, planowaniem budżetu, polityką kredytową oraz usprawnianiem procesów. PPW: Luizo, kto lub co Cię inspiruje? Jak znajdujesz w sobie siłę do pokonywania kolejnych wyzwań? LR: Pamiętacie panią Irenę Kwiatkowską z „Czterdziestolatka”? Kobieta Pracująca, która żadnej pracy sie nie bała – trochę tak właśnie jest. Nie lubię nudy, uwielbiam wyzwania. Jeśli jest coś do zrobienia, do osiągnięcia, chcę tam być, chcę spróbować. Nie wierzę w przegrane, wierzę w naukę na błędach. Nie wierzę też w podział na męskie i żeńskie zawody. Moja mama jest muzykiem, całe życie grała w orkiestrze w Teatrze Wielkim w Warszawie, w sekcji perkusji. Ona jedna wśród sześciu mężczyzn. I była super! Mój tata pokonał w życiu wiele przeszkód, kilkukrotnie zaczynał od nowa (włączając w to trzy nieudane małżeństwa), ale nigdy się nie załamywał, tylko szedł do przodu. Uczył mnie, że wyzwania są normalną częścią życia i nie trzeba się bać, panikować, tylko przez te płotki skakać. A propos siły do pokonywania wyzwań, to dawały mi ją moje dzieci. Od 2004 roku wychowywałam je sama. Musiałam być silna, inna opcja nie istniała. Dziś dzieci są już duże, córka ma 21 lat i studiuje w Amsterdamie. Syn jest ze mną w Bangkoku, robi maturę w tym roku, później wybiera się na studia do Dublina. A ja myślę sobie, że to, co wyszło mi w życiu najlepiej, to właśnie oni. 😊 PPW: Byłaś członkinią Polish Professional Women. Jak zaczęła się Twoja przygoda z PPW? Co cię zachęciło, by przystąpić do stowarzyszenia? Kiedy to zrobiłaś i dlaczego odeszłaś? LR: Ewa Komorowska, koleżanka z ING, opowiedziała mi o Stowarzyszeniu. Prawdopodobnie było to w 2015 roku. Od razu sie zgłosiłam, zaczęłam chodzić na spotkania. Brakowało mi kontaktów z Polkami, więc bardzo się cieszyłam, że jest taka możliwość. Niestety praca na pełen etat i dzieci nie pozwoliły mi na większe zaangażowanie. Gdybym miała trochę więcej czasu, żeby być komisarką, na pewno bym się na to zdecydowała. Wierzę, że Stowarzyszenie robi wiele dobrego, wspiera Polki w Niderlandach. Dobrze wiem, że takie wsparcie jest potrzebne. Dlaczego odeszłam?! Ja nie odeszłam. Ja wyjechałam, ale wrócę. PPW: Tak na zakończenie, jakie według Ciebie są najważniejsze elementy, które pomagają spełnić się zawodowo, osiągnąć sukces? LR: Wytrwałość. Ciekawość. Szacunek. I przyjaciele, którzy są tam wtedy, kiedy ich potrzebujemy. Dziękujemy Luizie za poświęcony nam czas. Zapraszamy do zapoznania się z innymi wywiadami z serii „PPW za granicą”: W imieniu PPW wywiad przeprowadziła Kinga Wójcicka-Świderska.